Lekarz który zabija.
Kaszlę, kaszlę, kaszlę... Jako mała, trzymiesięczna dziewczynka trafiam do lekarza rodzinnego. Kochana pani doktor stwierdza, że jestem tylko przeziębiona. Biorę leki. Kaszlę, kaszlę, kaszlę... Kolejny raz ląduje u lekarza rodzinnego. Pani doktor stwierdza, że jestem tylko przeziębiona a moja mam jest przewrażliwiona. Biorę inne leki. Kaszlę, kaszlę, kaszlę... Ląduję na pogotowiu. I jedyne co słyszy moja mama "czemu Pani tak późno z Nią przyszła". Diagnoza? Ostre, obustronne zapalenie płuc i oskrzeli. Tłumaczenie, że lekarz mówił "Jest tylko przeziębiona" i tak nie pomoże, bo niby w czym? Wyleczy?
Przybywanie w szpitalach. Badania, miliony badań, miliony diagnoz, miliony godzin, miliony krzyków, miliny stresów, miliony łez i codziennie przynajmniej jedno dziecko umierające na tym samym oddziale.
Miliony zastrzyków, miliony leków, takich, śmakich owakich, sterydów. Miliony zakazów, rozkazów. Podejrzenie skazy białkowej. Podejrzenie mukowiscydozy. Miliony sekund, minut, godzin, dni, tygodni, miesięcy, kwartałów, lat. Ostateczna diagnoza, astma oskrzelowa. Lekarze zabronili mi robić praktycznie wszystko, biegać, bawić się, nie mogłam normalnie funkcjonować, nie mogłam prawie nic, żeby się na wszelki wypadek nie przemęczyć. Dostałam miliony różnych leków, część do brania codziennego, cześć doraźnie tylko przy ataku astmy (momentu tak dużego skurczu oskrzeli w którym człowiek zaczyna się dusić, bo nie może oddychać). Tabletki, wziewy, inhalatory...
Wreszcie nadszedł ten piękny, najpiękniejszy dotychczas dzień dla małej dziewczynki. Może wrócić do domu. Owszem moja mama słyszała, że będę wracać do szpitali, że to dopiero początek. Fajny początek jak prawie umierałam. Ale udało się wyszłam. Wróciłam do domu, wreszcie urodziny mogę obchodzić w domu, a nie na sali szpitalnej. Nawet nie zdajecie sobie sprawy jak głupio ogląda się swoje stare zdjęcia, gdzie prawie wszystkie są zrobione w szpitalu..
Mówiłam już, że miałam zdaniem lekarzy leżeć w łóżku i nic nie robić? Niestety od zawsze byłam ruchliwym dzieckiem, a że mieszkałam w starej kamienicy w której były piece a nie kaloryfery, nie było mnie do czego przywiązać, żebym się nie ruszała.
Po pewnym czasie trafiam na lekarza. Lekarza, który po raz pierwszy wiedział co robić. Wiedział jak mnie leczyć. Okej. Może jakby ktoś inny usłyszał jak byłam leczona i jakimi dawkami leków umarłby na zawał. Ale z perspektywy czasu był to najlepszy lekarz na jakiego trafiłam. Mogę tą panią polecić z czystym sumieniem. Wiem, że zaserwowała mi szalenie wysokie dawki leków, wiem, że jest lekarzem prywatnym i nie każdego na nią stać, ale wiem również, że mogłam do niej przyjechać w środku nocy i że to właśnie Ona wyleczyła mnie ze stanu w którym umierałam. Była pierwszym lekarzem, który kazał mi się ruszać, kazał mojej mamie chodzić ze mną na basen. Co wedle opinii wcześniejszych lekarzy było niemożliwe. Nie wolno mi było.
Niestety ta Pani leczyła tylko dzieci. Małe dzieci. Potem trafiałam do innych pulmonologów, lepszych, gorszych, różnie to bywało. Aż pewnego razu okazało się, że w szpitalu nie ma mojej pani pulmonolog bo jest na urlopie (przecież, nie ma po co uprzedzać pacjenta, niech przyjdzie i wtedy będziemy myśleć). W zastępstwie postanowił przyjąć mnie inny doktor. Nawet nie wiecie w jak ogromnym szoku byłam gdy lekarz po przejrzeniu moich wyników, osłuchaniu mnie, powiedział "Dawki leków które bierzesz są za małe, żeby działać..." (hmy... w sumie to nie pamiętam kiedy ktoś podnosił mi dawki leków, możliwe) lekarz kontynuował "trzeba je zwiększyć". Ja zawsze wygadana i mająca dużo do powiedzenia, byłam w tak ciężkim szoku, że nie odpowiedziałam nic. Dał mi recepty z lekami dużo silniejszymi niż te które brałam dotychczas. A ja wyszłam. Wyszłam i przeżywałam szok. Ale jak? Po co? Silniejszych leków nie wykupiłam, poszłam do mojej poradni i poprosiłam lekarza pierwszego kontaktu o wypisanie recept, tak jak zawsze, nie mówiąc nic o wizycie.
Po całym zajściu zaczęłam się zastanawiać, że te leki może rzeczywiście nie pomagają, że może branie ich nic nie daje. Postanowiłam pójść do innego lekarza. Pani okazała się tak miła, że nie dosyć, że mnie wysłuchała, skierowała na wszystkie możliwe badania na NFZ i dała możliwość zrobienia ich w jeden dzień u niej w szpitalu ;o. Po obejrzeniu wyników, zrobieniu obszernego wywiadu, stwierdziła, że to prawda, że leki mogą nie działać bo jestem już za duża do takich dawek. Zapytałam, czy w takim razie nie można by było odstawić tych leków. Pani tylko się uśmiechnęła i powiedziała, że właśnie to chciała zrobić. Po odstawieniu byłam pod stałą kontrolą.
Co robię teraz? Dbam o swoje płuca, staram się codziennie je powiększać, choć odrobinkę. Ruch jest najlepszy. Jakikolwiek. Naprawdę jakikolwiek. Ważny jest też prawidłowy oddech, tak naprawdę to dzięki niemu jestem w stanie przebiec teraz więcej niż moi rówieśnicy i nie umierać :). Jem to co pomaga moim płucom (link do artykułu Ani o śluzie aniamaluje.com). I co najważniejsze żyje normalnie, wreszcie mogę ;)
PS. Artykuł powstał w formie ostrzeżenia. Uważajcie na lekarzy, nie mówię, że każdy który podnosi dawki leków jest zły, jeśli jest to konieczne jest dobry, ale po co skoro ktoś dobrze się czuje? Czasem warto się zastanowić i powiedzieć lekarzowi, że może zrobimy inaczej? Albo Was opieprzy bo jest głupi, albo wysłucha i przemyśli, bo rzeczywiście zasłużył na dyplom doktora i wie, że przyznanie się do błędu nie jest ujmą.